Różnorodność Kalifornii. Zarówno miejsca tłumnie odwiedzane jak i te nietypowe.

Kolejny raz w Kalifornii. Na pytanie czemu znów tam lecimy odpowiadałam, że tym razem nie chcę się spieszyć i odwiedzić kilka miejsc, na które zawsze brakowało nam czasu. Plan się powiódł a nasze wakacje były kapitalne. Doświadczyliśmy upałów (mimo października) oraz zimna, byliśmy na nizinach i na ponad 3100 m n.p.m., zwiedzaliśmy miasta i kompletne odludzia, widzieliśmy lasy z wielkimi drzewami i pustynie pokryte najodporniejszymi roślinkami. Miało być różnorodnie i było.

Wylądowaliśmy w deszczowym (ku naszemu zaskoczeniu) LA, odebraliśmy z wypożyczalni samochód i udaliśmy się do pierwszej destynacji- położonego nieopodal San Diego Oceanside. Bardzo przyjemne miasto nad Pacyfikiem, mające piękną szeroką plażę. Ponadto w okolicy naszego domu sąsiedzi zaczęli dekorować swoje posesje na nadchodzące niebawem Halloween. Czas nad oceanem potraktowaliśmy bardzo swobodnie z minimalnym naciskiem na zwiedzanie. Ładowaliśmy akumulatory na dalszą wyprawę i odsypialiśmy różnicę czasu. Była naszą bazą do krótkich wypadów, czy to na plażę, czy do San Diego. Pierwsze trzy dni minęły nam jak z bicza strzelił 🙂

Kolejnym miejscem, gdzie zatrzymaliśmy się na cztery dni była Yucca Valley. Miasteczko położone tuż obok zachwycającego parku narodowego Joshua Tree. Park położony jest na terenie dwóch pustyń: gorącej Sonora (jej część to pustynia Kolorado) i nieco chłodniejszej i bardziej wilgotnej Mojave. Nazwę wziął od „Drzewa Jozuego” czyli jukki krótkolistnej. W części Mojave rośnie ich ogromna ilość, skały i niska, pustynna zieleń stanowią dla drzew przepiękne i bardzo malownicze tło. Objechaliśmy punkty widokowe oraz wybraliśmy się na dwa absolutnie przepiękne szlaki: Hidden Valley oraz do Arch Rock. Ponadto przespacerowaliśmy się po ogrodzie kaktusów Cholla i podziwialiśmy widoki z Keys View położonym na 1581 m n.p.m 

Po drodze na szlak wstąpiliśmy do miejsca o intrygującej nazwie Sky’s the Limit. Było tam obserwatorium astronomiczne dostępne dla każdego miłośnika ciemnego nieba (jeśli docent jest na miejscu :))

Nieopodal naszej bazy znajduje się historyczna osada Pioneertown. Zajrzeliśmy tam na chwilkę, pooglądaliśmy sklepy i bar Hariet’s and Pappy. Panuje tam bardzo sympatyczna, luźna atmosfera, a spotkani mieszkańcy byli przemili.

Jeden z dni poświęciliśmy na zwiedzanie Palm Springs, miasta wypełnionego wspaniałymi przykładami modernistycznej architektury. Spacer w niskozabudowanym centrum, wśród zadbanej bujnej zieleni jest niezwykle przyjemny i aż nieprawdopodobnym wydaje się, że wiele mil wokół otacza je sucha i gorąca pustynia. Przedsmakiem obiecującym wspaniałe doznania estetyczne jest już Visitor Center.

Wybraliśmy się do Indian Canyons i przeszliśmy łatwy i przyjemny szlak Andreas. Niesamowite miejsce! Jest to prawdziwa oaza na pustyni. Wzdłuż szemrzącego strumienia rosną setki palm, ćwierkają rozliczne ptaki. Chłód cienia zachęca do spaceru a widoki się absolutnie wspaniałe. Miałam wrażenie, że jestem na zupełnie innym kontynencie i zza skały zaraz wychyli się Sindbad.

Kolejnym punktem był wjazd kolejką linową na najwyższy szczyt otaczającego Palm Springs pasma górskiego- San Jacinto. Jest to ciekawe doświadczenie. Kolejka ma wagoniki z obracającą się podłogą, co podczas wjazdu każdemu bez ruszania się z miejsca pozwala zobaczyć pełną panoramę. Na szczycie jest 20 stopni chłodniej niż na dole. Gdy my tam byliśmy w Palm Springs było 32 stopnie a na stacji górnej kolejki (na 2596 m n.p.m) 10. W ciągu trwającej 12 minut jeździe pokonuje się w pionie 1790 m. Na górze znajduje się taras widokowy oraz bar i restauracja. Posiadając permit można stamtąd wyruszyć na szlaki piesze. My się na to nie zdecydowaliśmy. Wybraliśmy porę pozwalającą na podziwianie zachodu słońca.

Po powrocie z wysokości udaliśmy się na odbywający się co czwartek nocny targ. Główna ulica w centrum Palm Springs jest zamykana dla ruchu kołowego i rozstawiane są wzdłuż niej stoiska lokalnych twórców, kucharzy, sprzedawców napojów i różnego rodzaju pamiątek. Tłumnie przychodzą zarówno mieszkańcy miasta i okolic, jak i turyści. Panuje przyjemna atmosfera festynu. Kupiłam sobie piękne kolczyki 🙂

Nieśpieszny tydzień minął i trzeba było rozpocząć właściwy, choć na nasze dotychczasowe doświadczenia, skromny road trip. Udaliśmy się na północ. Pierwszym przystankiem było Barstow i droga 66, następnie wybraliśmy się na zupełne pustkowie do Rainbow Basin Natural Area. Trochę czuliśmy się jak na Marsie lub innej niegościnnej planecie. Dzień zakończyliśmy noclegiem w Ridgecrest.

Kolejny dzień zapowiadał się bardzo interesująco. Najpierw zaplanowaliśmy wizytę w Star Wars Canyon- kanion na terenie parku narodowego Doliny śmierci w którym manewry na niskich pułapach trenują piloci myśliwców z pobliskiej bazy wojskowej. Dojazd tam stał do ostatniej chwili pod znakiem zapytania, bo na stronach zarówno parku narodowego, jak i informacji o stanie dróg Kalifornii widniało, że droga 190 jest tam zamknięta wskutek zniszczeń przez letnią powódź. Ku naszej radości okazała się jednak otwarta! Zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym Father CrowleyVista Point i… nie zobaczyliśmy niczego. Porywisty wiatr podniósł takie ilości pyłu, że widoczność spadła do zera. Nie tracąc czasu ruszyliśmy do naszej kolejnej destynacji Lone Pine i Alabama Hills. Miejsce znane z niezliczonych nakręconych tam filmów. Alabama Hills były planem westernów od początku istnienia tego gatunku. Ale nie tylko, kręcono tam również Iron Mana, serial Firefly i wiele innych. W Lone Pine znajduje się muzeum kina, w którym można obejrzeć rekwizyty i fragmenty planów filmowych a także obejrzeć krótki film o Alabama Hills i historii kinematografii. Same wzgórza są przepiękne, zwłaszcza w promieniach popołudniowego słońca.

Noc spędziliśmy w Big Pine, gdzie zjedliśmy kolację z grilla w niezwykłym jak na nasze wyobrażenia barze. Przed wejściem stało kilka gigantycznych, zamykanych grilli, w okienku zamawiało się jedzenie i picie a także płaciło za posiłek, odbierało się w pomieszczeniu z okienkiem wydającym i wielkim barem, gdzie barman nalewał piwo a jadło w oddzielnym pomieszczeniu z wielkim stołem i ławami. Jedzenie było pyszne. Następny dzień miał obfitować w doznania. Nie spodziewaliśmy, że będą one nie tylko wizualne.

Pierwszym celem był zagajnik najstarszych sosen ościstych (długowiecznych) znajdujących się w Górach Białych-The Ancient Bristlecone Pine Forest. Sosny te mają ponad 4000 lat i żyją wysoko w górach. Sosna długowieczna występuje na terenie stanów Nevada (widzieliśmy je w parku narodowym Great Basin), Utah i własnie w Górach Białych wschodniej Kalifornii. Sosny tego gatunku uważane są za jedne z najbardziej długowiecznych drzew na świecie. Najpierw jechaliśmy i jechaliśmy pnąc się serpentynami mozolnie pod górę. Uszy nam zatykało a końca wspinaczki nie było widać. Gdy dotarliśmy na górę powitało nas przepiękne ostro świecące słońce, temperatura 0 stopni i porywisty, silny wiatr. Dotarliśmy bowiem na 3100 m n.p.m. Po wizycie w Visitor Center i rozmowie z rengerem postanowiliśmy zrewidować ambitniejsze plany i wybrać się na najkrótszy, bo zaledwie milowy szlak pieszy. I całe szczęście. Pamiętam kiedyś słowa Szaranowicza jak to „Adam Małysz podczas skoku szuka strug powietrza w powietrzu” my szukaliśmy powietrza w powietrzu. Jako człowiek z nizin nie czuję się w górach zbyt dobrze. Tym razem zatykało mnie co kilka kroków. Ta mila była chyba jedną z najdłuższych, jakie przeszłam. Do tego silny wiatr i grabiejące ręce przy robieniu zdjęć. Widoki i obcowanie z tymi niezwykłymi drzewami wynagradzały jednak niedogodności. Polecam zatem odwiedziny tego zagajnika.

Następnym celem było Mono Lake. Pokonaliśmy 110 mil i tuż po 15 dotarliśmy do miejsca zwanego South Tufa Area. To był ostatni moment, za pół godziny zniżające się słońce schowało się za górami i zapadł wczesny zmierzch. Wczesny zachód słońca jest jedynym minusem  październikowych wakacji.

Pogoda znów nas nie oszczędziła. Temperatura oscylowała koło 0 stopni a wiatr dął tym razem niosąc słoną mgiełkę znad jeziora.

Mono Lake jest mocno zasolonym, alkalicznym jeziorem. Jednym z najstarszych w Stanach. Jego wiek szacowany jest na conajmniej 760 mln lat. Naszym celem był obszar zwany South Tufa Area, gdzie znajdują się najokazalsze tufowe formacje skalne, które powstały na dnie jeziora w wyniku reakcji chemicznych zachodzących między słonymi, zasadowymi wodami jeziora i słodkowodnymi źródłami na dnie. Lustro wody opadło i kilka metrów w wyniku niekontrolowanego poboru wody przez Los Angeles i tufy pojawiły się na powierzchni. Tworzą niesamowity krajobraz. Na jeziorze są dwie wyspy, które są terenami lęgowymi wielu gatunków ptaków. Wiosna jest tu rajem dla ornitologów i miłośników ptaków.

Dowiedzieliśmy się w Visitor Center, że hrabstwo wygrało z Los Angeles sprawę w sądzie i uzyskało wyrok nakazujący zaprzestanie poboru wody z jeziora, która grozi całkowitej zagładzie w nim życia. LA ograniczyło pobór i lustro wody przestało opadać, to jednak za mało. Czeka zatem ich kolejny proces mający na celu wyegzekwowaniu całkowitego zakazu. Trzymamy kciuki za powodzenie w walce o ratunek Mono Lake, które nas absolutnie urzekło.

Nocleg mieliśmy w zaskakującym miejscu. Z powodu wyprzedania się pokoi w pobliżu jeziora udaliśmy się do Nevady do miasteczka Hawthorne odległego o 72 mile od Lee Vining. Wieczorem dowiedzieliśmy się, że nasze plany na kolejny dzień będą musiały ulec modyfikacji.  Mieliśmy zaplanowany przejazd przez Yosemite drogą CA 120 tzw Tioga Pass i niestety spadł w górach śnieg i Tioga została zamknięta. Człowiek pracujący na stacji benzynowej przy wjeździe na 120-stkę zasugerował wybór Sonora Pass, który był otwarty. Wymagało to nadłożenia 100 mil i brak możliwości odwiedzenia parku narodowego. Postanowiliśmy podjechać na wjazd na Tiogę rankiem i wtedy podjąć decyzję co dalej. Poranek przywitał nas piękną pogodą, może nie jakimś wybitnym ciepełkiem, ale niebo było bezchmurne. śniadanie zjedliśmy po sąsiedzku z naszym motelem w kasynie 🙂 W końcu to Nevada! Zagraliśmy oczywiście. Nie było sensu się spieszyć, bo Tioga rano jeszcze była zamknięta. Z Hawthorne do Lee Vining jechało się  drogą wytyczoną od linijki 🙂 Nie spotkaliśmy po drodze aut, zrobiliśmy więc na środku drogi małą sesję zdjęciowa :D. Sfotografowaliśmy też Mono Lake z innej strony. Dojechaliśmy do Visitor Center i… dowiedzieliśmy się, że Tioga jest otwarta. Od 20 min. Hurraa!!!

Wjechaliśmy zatem około 12 na teren Parku Narodowego Yosemite. Tioga przebiega na dużej wysokości i faktycznie była miejscami pokryta cienką warstewką lodu. Jednak silne słońce rozprawiało się z tym bardzo sprawnie. Zatrzymywaliśmy się po drodze do doliny Yosemite wielokrotnie, bo widoki były powalające. Niestety na dokładniejsze zwiedzanie nie mieliśmy wiele czasu, oczekiwanie na otwarcie drogi „zjadło” nam kilka godzin. Udało jednak dotrzeć na łąkę przy najsłynniejszym granitowym głazie El Capitan, na którego ścianach „wisiało” kilka ekip wspinaczy oraz zrobić zdjęcia z Tunel View :). Na jutro zostawiliśmy sobie spacer wśród gigantów w Mariposa Grove.

Sekwoje są moimi ulubionymi drzewami. Są ogromne i majestatyczne, mają piękną, rudą korę pokrytą włókienkami jak futerkiem i do tego niebiesko zielone delikatne igły i małe, zamknięte szyszki. Według Wikipedii nazywa się je Mamutowcem olbrzymim, sekwojadendronem, sekwoją olbrzymią, mamutowym drzewem, welingtonią. W USA nazywa się je sequoia. Występują dziko tylko na terenie wąskiego pasa o długości ok. 400 km, biegnącego pomiędzy 1500–2500 m n.p.m. wzdłuż zachodnich stoków gór Sierra Nevada w Kalifornii, przez które właśnie przejechaliśmy. Sekwoje te są imponujące, największa z nich Generał Sherman ma 1487 m³ i tyle drewna, ile zwykle ma hektarowy las świerkowy. 

Czemu to piszę? Bo w Kalifornii rośnie jeszcze jeden rodzaj gigantycznego drzewa, to sekwoja wieczniezielona. Są to najwyższe drzewa świata. Rosną do 130 m wysokości (najwyższa rośnie w Oregonie i ma 134m „wzrostu”). Drzewa rosną w wąskim pasie o długości 724 km i szerokości od 8 do 56 km w północnej Kalifornii i południowo zachodniej części Oregonu. Rośnie najczęściej poniżej 300 m n.p.m., sporadycznie do 1000 m n.p.m. Przechadzka wśród tych gigantów jest niesamowitym przeżyciem a lasy sekwojowe są przepiękne. W USA nazywa się ją Redwood. Największa ich liczba rośnie w parku narodowym Redwoods, który zlokalizowany jest w północno-zachodniej Kalifornii. Mieliśmy okazję zobaczyć je w parku stanowym Big Basin Redwoods w okolicach Santa Cruz.

Z Mariposa Grove do następnego hotelu w Monterey czekała nas dość długa droga. Postanowiliśmy przemieszczać się drogami lokalnymi a nawet niekiedy bardzo lokalnymi. Mieliśmy prowiant i zaplanowany lunch w formie pikniku. I tu pojawił się mały kłopot: wzdłuż drug lokalnych nie było ani jednego parkingu z miejscem do takiego celu przygotowanym. Kiedy już traciliśmy nadzieję i byliśmy gotowi zjeść na stojąco pojawił się Footman Park w Raymond. Uporządkowany teren ze stołami piknikowymi ocienionymi przez wielkie drzewa :D. Uratowani!

Posileni pojechaliśmy dalej. Co prawda nie zdążyliśmy do Monterey na zachód słońca nad oceanem, ale po drodze przejechaliśmy przez plantacje rozmaitych drzew owocowych i zobaczyliśmy jak rosną pistacje. 

Słoneczny poranek i pyszne śniadanie w Monterey zachęciły nas do spaceru w porcie. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę, bo mogliśmy poobserwować ptaki i zwierzaki żyjące w zatoce. W tym spełniło się życzenie Anitki, żeby na żywo zobaczyć kałany morskie czyli inaczej wydry morskie. Dokazywały tuż przy pomoście. Spotkaliśmy też lwy morskie i wszędobylskie, prześmieszne pelikany oraz cała gromadkę innych ptaków.

W drodze z Monterey do Berkeley mieliśmy zaplanowaną wizytę w najstarszym parku stanowym Kalifornii- Big Basin Redwoods SP, który znajduje się nieopodal Santa Cruz. Wspominając przechadzki wśród gigantów w Redwoods National Park nie mogłam się doczekać ponownego spotkania z tymi przepięknymi i majestatycznymi drzewami. Na miejscu okazało się, że park jest ponownie otwarty dla odwiedzających, po prawie dwuletniej przerwie. W 2020 roku nawiedził ten las katastrofalny pożar. Spłonęło 98% lasu! Część gigantów przeżyło. Niestety drzewa straciły korony i nie są już takie wysokie, a dorastały do ponad 100 m. Trzeba wielu lat, by las się odrodził. Przechadzaliśmy się po pogorzelisku i podziwialiśmy siłę natury, która reanimowała ten las.  Zrozumieliśmy też dlaczego rosnące tu sekwoje nazywane są wieczniezielonymi. Spalone kikuty zaczęły już porastać nowymi, zielonymi gałązkami. Jeśli wybierzemy się jeszcze raz do Kalifornii odwiedzimy ten park, by zobaczyć zmiany, mam nadzieję na lepsze. #BackToBigBasin

W zadumie ruszyliśmy nad ocean. Postanowiliśmy wpaść na jedną z plaż, których wiele jest dostępnych z drogi CA 1. Po zachodzie słońca wjechaliśmy do San Francisco. Zatrzymaliśmy przez następne 4 dni się u naszych przyjaciół w Berkley.

Ostatnie cztery dni naszych kalifornijskich wakacji spędziliśmy w Bay Area- San Francisco i Berkeley, gdzie była nasza baza. Nie zwiedzaliśmy bardzo intensywnie, raczej staraliśmy się poczuć klimat miasta. Przejechaliśmy wizytówkę miasta- Golden Gate Bridge, który sfotografowaliśmy z obu stron, wjechaliśmy na wzgórze Twin Peaks podziwiać panoramę miasta, pospacerowaliśmy po Presidio, przejechaliśmy się zabytkowym tramwajem, wspieliśmy się na Russian Hill (nie bez zadyszki), by przejść się Lombard Street- najbardziej pokręconą ulicą na świecie, zjedliśmy krewetki w Bubba Gump Shrimp Co, odwiedziliśmy kolonię lwów morskich w porcie przy Pier 39,  pospacerowaliśmy po ogrodzie botanicznym w Golden Gate Park, zajrzeliśmy też do Chinatown, Mission i Castro. Poza tym spędziliśmy czas z naszymi przyjaciółmi i odwiedziliśmy kampus uniwersytetu w Berkeley. To był bardzo udany pobyt.

Informacje praktyczne: 

  • przelot liniami KLM, bilety typu multicity z Warszawy do Los Angeles, powrót z San Francisco w cenie 7276 zł za dwie osoby
  • samochód Chevrolet Suburban wypożyczony przez autoeurope.pl w Thriffty z pakietem super cover bez wkładu własnego, rozszerzonym o koła szyby i podwozie w cenie 1235 euro plus 125$ za zwrot w innej lokalizacji
  • noclegi w domach wynajętych przez Airbnb ( 7 nocy) oraz hotelach (5 nocy), ostatnie 4 u przyjaciół. Koszt całkowity ok. 4950 zł na parę
  • przejechaliśmy 2022 mile i wydaliśmy 537$ na paliwo
  • jedzenie kosztowało nas ok 75$ dziennie na parę
  • na bilety wstępów oraz bilety komunikacji wydaliśmy po 212$ na parę
  • ubezpieczenie wykupiliśmy w Generali z sumą ubezpieczenia 1 200 000 zł/osobę w tym chorzy przewlekle za 774 zł na parę

Całość wydatków wyniosła 11 700 zł na osobę (nie wliczam wydatków na buty ciuchy, pamiątki itp)