25 grudnia skoro świt dotarliśmy na Okęcie i po pokazania całej sterty dokumentów: negatywnego testu antygenowego, certyfikatu szczepień, kostarykańskiego QR kodu i paszportów otrzymaliśmy karty pokładowe. Niestety nie na cała podróż. Odprawiono nas do Londynu i Toronto ale do San Jose nie. Mieliśmy półtorej godziny na przesiadkę na Heathrow a nasz LOT niestety zaczął od godzinnego opóźnienia. Obsługa nie przejęła się zbytnio, że mamy przesiadkę i nie wykazała chęci pomocy. W Londynie wybiegliśmy z samolotu i mozolnie przedarliśmy się przez kolejne kontrole bezpieczeństwa. Skierowano nas do transferowego okienka kanadyjskich linii lotniczych i tam dopiero odprawiono nas na lot do San Jose a właściwie na dwa loty, bo okazało się, że mamy dodatkową przesiadkę w San Salvador. Czas biegł nieubłaganie a my, cali w nerwach, biegliśmy mocno spóźnieni do samolotu. Na szczęście mili Kanadyjczycy poczekali na nas. Gdy wreszcie zajęliśmy miejsca, opadła adrenalina a my z sił.

Przesiadce w Toronto ani w San Salvador nie towarzyszyły już takie emocje. Niespodzianka czekała na nas za to w San Jose. Najpierw kontrola imigracyjna trwała i trwała, ponad półtorej godziny. Kiedy udało się już wczytać wszystkie kody (niektórym z nas je poprawiano) i otrzymaliśmy upragniony stempelek w paszporcie udaliśmy się po bagaże. I tu skucha: dwojgu z naszej ekipy zagubiono bagaże. Wypełnienie formularzy reklamacyjnych zajęło nam ponad półtorej godziny. I tu rada: jak wam przyklejają nalepkę z potwierdzeniem nadania bagażu, sprawdźcie koniecznie czy wszystkie cyferki są czytelne. 

oczekiwanie na przyjęcie reklamacji dotyczącej zgubionego bagażu

Pozostało nam wynająć busa i udać się na zasłużony odpoczynek.

Pierwszy hotel i toast za udaną wyprawę

Następnego dnia odbieraliśmy auta z wypożyczalni i ruszyliśmy do Tortuguero. Spędziliśmy tam wspaniałe trzy dni (mimo braku niedowiezionych bagaży, codziennie linie lotnicze mówiły: jutro).

Samochody zostawia się przy przystani La Pavona i dalej płynie się jakieś 45 minut łodziami. Rzeka meandruje i jest jakby wyciętą wstęgą ze zwartego lasu deszczowego. Zieleń jest niesamowita, jeszcze nie widziałam tak bujnej.

Tortuguero, to niewielka wioska usytuowana na wąskiej wyspie z jednej strony oblewanej falami Morza Karaibskiego a z drugiej wodami laguny i uchodzącej tu rzeki Tortuguero. Nazwa pochodzi od żółwia, w sezonie letnim na plażach od strony morza samice żółwi morskich składają tu jaja. Utworzony nieopodal Park Narodowy o tej samej nazwie jest znany z bardzo różnorodnych biologicznie siedlisk: lasów deszczowych, namorzyn, bagien, plaż i lagun. Pocięty naturalnymi kanałami najdogodniej zwiedza się łodziami lub kajakami. W parku narodowym nie wolno poruszać się łodziami z silnikami spalinowymi. Wycieczka łodzią wiosłową była fantastycznym doświadczeniem i podczas niej zaobserwowaliśmy wielu przedstawicieli lokalnej fauny.

Część naszej ekipy wybrała się też na wieczorny spacer z przewodnikiem i zobaczyli kilka gatunków aktywnych w nocy płazów- w tym słynną żabkę z czerwonymi oczami.

Zatrzymaliśmy się w hotelu Tortuguero Beachfront. Byliśmy z tego wyboru bardzo zadowoleni. Mimo, że pokoje miały dość niski standard w nocy usypiał nas huk fal, bo hotel był położony tuż przy plaży a serwowane o poranku śniadania były przepyszne. Obiekt jest zatopiony w zieleni zadbanego ogrodu, pełnego kwiatów, kolibrów i świergocących wielu innych ptaków. 

Kolejną miejscówką na trzy najbliższe dni był dom położony na ogromnym rancho niepodal Nuevo Arenal i aktywnego wulkanu Arenal. Jedno auto ruszyło odebrać od zarządcy klucze do domu a drugie wróciło do San Jose po bagaże, których nam nie dowieziono. 

Dom okazał się kapitalny a w zadbanym ogrodzie można było obserwować wiele kolorowych ptaków. Drugiego dnia o świcie udaliśmy się do La Fortuny do Parku Mistico, by przejść 7 kilometrowym szlakiem wytyczonym przez 9 wiszących mostów. Przejście takim mostem dostarczało sporo emocji. Po pierwsze mosty są zawieszone na stalowych linach bardzo wysoko wśród koron drzew i się kołyszą. Osobom z lękiem wysokości łatwo nie będzie. Gorąco polecam tę atrakcję. Zapewnia ona bardzo bliski kontakt z naturą. Weszliśmy na szlag przed 8 rano i byliśmy na nim praktycznie sami. Gdy kończyliśmy wędrówkę widzieliśmy tłumy turystów wchodzące do parku.  

Tego dnia żegnaliśmy stary rok. Na sylwestrowe grill-party zaprosiliśmy naszych kanadyjskich sąsiadów. Impreza była przednia.

Kolejnym celem były lasy chmurowe Monteverde. Tam podzieliliśmy się. Lenkie wybrali się do parku narodowego a reszta do rezerwatu Santa Elena. Obie opcje są interesujące. Rezerwat Santa Elena prowadzi lokalna społeczność. W porównaniu do parku narodowego jest maleńki, lecz jest położony wyżej. Jest w nim więc bardziej wilgotno i chłodniej a widoki nad koronami drzew są oszałamiające. W parku narodowym można jednak zaobserwować więcej zwierząt, w tym świętego ptaka Azteków Quetzala.

Monteverde

Te lasy są przepiękne. Ogrom rosnących tu gatunków roślin przytłacza, a soczysta zieleń oszałamia. Ponadto temperatury są tu niższe niż w reszcie kraju, około 20 stopni (rano nawet 16), więc przyjemnie się wędruje. Miejsce warte kolejnej wizyty.

Wybraliśmy się też do motylarni.

Następną destynacją były okolice paru narodowego Manuel Antonio. Zatrzymaliśmy się w uroczym hoteliku COCO Beach Villa usytuowanym przy szerokiej i pięknej plaży Matapalo, między Quepos a Uvita. Hotel kapitalny, piękny dom w zadbanym i porośniętym bujną zielenią ogrodzie z bardzo przyjemnym basenem. Nieopodal hotelu spotkaliśmy leniwca! Spał sobie spokojnie w koronie drzewa. Wszędzie uwijały się kolorowe ptaki. Miejsce to niezwykle sprzyjało relaksowi. Z naszych planów zwiedzania Manuel Antonio niestety nic nie wyszło, bo zabrakło dla nas wejściówek. Park bardzo ograniczył liczbę odwiedzających (covid) a my si zagapiliśmy i za późno wzięliśmy się za rezerwację. Pojechaliśmy za to do Uvita, do parku morskiego Ballena, gdzie mieliśmy zarezerwowany rejs. Zamierzaliśmy poszukać wielorybów. W tej porze roku przypływają z północy i w przybrzeżnych wodach Kostaryki rodzą młode. Niestety i tu szczęście nas opuściło. Waleni nie było. Spotkaliśmy jedynie delfiny i żółwia morskiego oraz sporo ptaków morskich. Tydzień po naszym powrocie do domu, moja koleżanka odbyła taką samą wycieczkę i obserwowali ogromnego wieloryba. No cóż będziemy musieli którejś zimy polecieć na Hawaje 

W Uvita zachwyciła nas niezwykle fotogeniczna, szeroka plaża.

Po trzech dniach słodkiego lenistwa, spakowaliśmy się i ruszyliśmy na południe. Celem był dziki półwysep Osa z ogromnym parkiem narodowym Corcovado. Zatrzymaliśmy się na obrzeżu Puerto Jimenez przy samej plaży Platanares. Hotel słaby bardzo, jest przeznaczony na sprzedaż, więc to może tłumaczy czemu stał się obiektem tak zaniedbanym. Było czysto ale standard pokoi był bardzo ubogi (nawet nie było lodówki czy szafy) i do tego restauracja hotelowa droga i kiepska. Hotel nazywa się Aqua Dulce Beach Resort (od zatoki Aqua Dulce) i radzę omijać go wielkim łukiem. Tylko dwoje z nas wybrało się do Corcovado na całodzienną wycieczkę z przewodnikiem. Podobno było warto. Zobaczyli wiele zwierząt i piękny las deszczowy. Pobudka była o 4 rano!

Czekała na nas przyjemna niespodzianka. Nieoczekiwanie dołączył do nas Arek, który spontanicznie przyleciał do nas na 5 dni z San Francisco. Przyjaźnimy się od lat, jednak z racji odległości nie często się widujemy. Sprawił nam swoim przybyciem ogromną radość.

My wybraliśmy mniej wymagające aktywności. Wykupiliśmy sobie popołudniową wycieczkę kajakową po namorzynach z zakończeniem po zmierzchu, który umożliwił nam zaobserwowanie zjawiska bioluminescencji. Algi żyjące w zatoce podczas ruchu np. rąk w wodzie wytwarzają światło i można obserwować tysiące migoczących, świetlistych drobinek. Bardzo ciekawe doświadczenie.

Najpierw z przewodnikiem powiosłowaliśmy w namorzyny, następnie zrobiliśmy postój na plaży. Kto miał ochotę wykąpał się w morzu, zjedliśmy ananasy, które sprawnie nam obrał i gdy zapadł zmierzch wsiedliśmy do łodzi i opłynęliśmy mierzeję. W zatoce zanurzyliśmy się do pada w wodzie i obserwowaliśmy świetlny pokaz (tak naprawdę nie był spektakularny, mimo to warto było to zobaczyć).

Następnego dnia mieliśmy wykupioną wycieczkę na plantację kakao. Okazała się strzałem w dziesiątkę! Plantacja była ogromnym fragmentem deszczowego lasu, w którym rosło 1300 drzew kakaowca a ponadto pnącza wanilii, ananasy, bananowce i masa innych rośli. Właściciel Herman, nie mówiący po angielsku, był niezwykle gościnny i pokazywał nam masę ciekawych rzeczy, co chwila czymś częstując. Zatrudnia uroczą dziewczynę, która mu pomaga w obsłudze anglojęzycznych turystów. Wszystko odbywało się w luźniej i przyjaznej atmosferze. Zapoznaliśmy się z pełnym procesem produkcji czekolady: od maleńkiego kwiatka, poprzez dojrzały owoc, jego wnętrze, nasiona i ich fermentację, prażenie, rozdrabnianie i mielenie ich na miazgę aż po formowanie czekoladek.

Fascynujące i bardzo przyjemne. Degustowaliśmy każdą z form czekolady, jakie powstają podczas całego procesu. Zdecydowanie polecamy taką wizytę na farmie. Nadmienię tylko, że jest to farma w pełni organiczna a cała produkcja prowadzona jest tradycyjnymi metodami. Powstająca tam czekolada jest przepyszna, niezwykle intensywna i aromatyczna.

W Puerto Jimenez można kupić pamiątki i dobrze zjeść. Zwłaszcza owoce morza. Polecamy

Ostatnie dwa dni spędziliśmy w Alajuela, nieopodal lotniska w bardzo ładnej posiadłości, położonej dość wysoko na zboczu z przepięknym widokiem na usytuowane w dolinie San Jose. Zwłaszcza wieczorem widok był bajeczny. Te dwa dni przeznaczyliśmy na relaks i jedzenie.

Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę na słynnym moście skąd można obserwować wielkie krokodyle, by zrobić kilka zdjęć gadom.

Na tym skończyły się nasze wakacje. Powrót był mniej męczący niż przyjazd, mieliśmy bowiem tylko jeden postój w Toronto, gdzie z Air Canada przesiedliśmy się do LOTu i dolecieliśmy bez problemów do Warszawy.

Informacje praktyczne:

  • Bilety kupiliśmy w Air Canada w cenie ok. 4000/ osobę (okres Bożego Narodzenia i pandemia spowodowała taki skok cen, w lutym były one już o 400 zł niższe)
  • Samochód z napędem na 4 koła wynajęliśmy przez autoeurope.pl w firmie Costa Rent, cena wyniosła 1250 euro i zawierała pełny pakiet ubezpieczeń z 0 wkładem własnym. Dzięki temu depozyt zablokowany na karcie kredytowej kierowcy wynosił 1$. W tek cenie otrzymaliśmy Ssangyong Korando. Niestety nie były to najnowsze auta (mieliśmy dwa). Costa Rent nie jest wypożyczalnią, którą mogę polecić. Zdecydowanie wolę duże sieciówki, takie jak Alamo, Herz czy National. One mają auta nie starsze niż dwuletnie. Te z Costa były zdecydowanie starsze, zwłaszcza jeden z nich. Drogi w Kostaryce są słabe a do wielu atrakcji dojazd jest jedynie szutrowymi, dlatego wyższe zawieszenie wydaje się konieczne.
  • Noclegi zamawialiśmy przez Booking.com oraz Airbnb. Podróżowaliśmy sporą grupą- 10 osób, więc najem domów był opcją najtańszą. Mogliśmy pozwolić sobie na wybór domów o wysokim standardzie. Finalnie średnia cena noclegu na osobę wyniosła nas 44,5$ (najtańsza noc 18,37$/osobę a najdroższa 67,3$/osobę)
  • Ceny żywności są zbliżone do polskich. Oznacza to w restauracji śniadanie za około 10$, obiad 15-25$. W supermarketach ceny nie odbiegają od naszych. Jadłodajnie mające w nazwie soda są typowymi lokalnym barami i tam jedzenie jest najtańsza a często bardzo smaczne. Alkohol jest bardzo drogi. Piwo w barze to koszt około 4-6$, drinki po 10-15$
  • Szacując czas przejazdu, trzeba brać pod uwagę zarówno kiepską nawierzchnię i bardzo kręte wąskie drogi, jak i spory ruch a c za tym idzie korki. Średnia prędkość przejazdu około 30 km na godzinę nie jest rzadkością
  • Paliwo jest stosunkowo tanie, za bak paliwa 32 248 CRC czyli około 51,72$. Generalnie koszty paliwa w kalkulacji były praktycznie pomijalne. Wyszło jakieś 95 zł/ osobę (przy 5 osobach w aucie).
  • Bilety wstępów do parków narodowych i rezerwatów są drogie. Opłaty wyniosły od 17$/os do 25$/osobę. Ponadto koszt przewodnika to około 40$/osobę. Pozostałe wejściówki: motylarnia 36$, rejs w poszukiwaniu wielorybów 85$, wycieczka kajakami po namorzynach 40$, park Tortuguero łodzią z przewodnikiem 49$, nocny spacer z przewodnikiem 30$, Mistico Park- Hanging Bridges 27$, wizyta na plantacji kakao 42$
  • Komary- nastawialiśmy się na roje i zabraliśmy sporo repelentów. Komary kąsały jedynie wieczorami w Tortuguero oraz w Mistico Park. Nad Pacyfikiem nie widzieliśmy ich, nawet wśród namorzyn. Kostarykańczycy twierdzą, że nie ma u nich ani malarii ani dengi. Radzę jednak zachować ostrożność.
  • Po lasach chodziliśmy w butach trekkingowych. Zdarzają się błotniste miejca, mnie jednak najbardziej przeszkadzały na szlakach utwardzenia betonowymi kratkami. Gdyby nie buty z grubą, sztywną podeszwą stopy bolałyby na bank.
  • Najbardziej sprawdziły się nam cienkie przewiewne ubrania, które szybko schną (nad Morzem Karaibskim nic nie schnie, kostium kąpielowy po 2 dniach wiszenia nadal był mokry). W okolicach Arenala i Monteverde jest chłodniej, więc przyda się bluza i długie spodnie. Bardzo sprawdzają się spodnie z odpinanymi nogawkami. 
  • Słońce jest bezlitosne nawet jak ledwie wygląda zza chmur. Koniecznie należy smarować się filtrem z wysokim faktorem UV i jak najczęściej narzucać coś przewiewnego na ramiona.
  • Warto wybierać się do Kostaryki w porze suchej i mimo pory być przygotowanym na deszcz   Cienka kurtka przeciwdeszczowa przyda się na pewno.