2 stycznia o poranku z lotniska odebraliśmy auto, spakowaliśmy bagaże i ludzi (nie bez trudu) i pojechaliśmy do drugiego hotelu zlokalizowanego tym razem nieco dalej centrum miasta. Po drodze zatrzymaliśmy się na lunch i kawkę.

Tam też postanowiliśmy, że przejdziemy tzw. Monks Trail, prowadzący przez las do świątyni Wat Pha Lat, ukrytej na zboczu Doi Suthep wśród zieleni. Szlak a właściwie ścieżka nie były łatwe do znalezienia, brak było znaków a nawigacja się gubiła, więc nie trafiliśmy w odpowiednie miejsce zbyt sprawnie. Wreszcie udało się. Zostawiliśmy auto na maleńkim parkingu i rozpoczęliśmy wspinanie się po stromej ścieżce. Nie jest to szlak przygotowany, raczej wydeptana ścieżyna w lesie. Pod nogami kamienie, warto więc nie wybierać się tam w tenisówkach. Po deszczu musi tam być naprawdę ślisko, bo wszędzie podłoże jest gliniaste. Pierwszy odcinek nie jest atrakcyjny, las nie jest soczyście zielony, widoków brak. Dopiero wyżej zaczyna się robić bardziej „egzotycznie”. Nie jestem wytrawnym piechurem i przyznam się, że zmachałam się mocno a nawet przyszło mi do głowy, żeby zawrócić, Kicia jednaj dzielnie mnie wpierał i dotarliśmy na miejsce. Było warto, bo cały teren świątynny jest pięknie wrośnięty w dżunglę. Jest tam niezwykle klimatycznie. Porobiliśmy trochę zdjęć i rozpoczęliśmy powrót, bo słońce zaczynało zachodzić i baliśmy się zapadnięcia zmroku w lesie.

Wróciliśmy do hotelu na kolację. Jutro rano zaplanowaliśmy wyjazd na Doi Ithanon do Parku narodowego.

3 stycznia 

Doi Ithanon jest najwyższym szczytem Tajlandii, mierzącym 2656m n.p.m. Jest częścią parku narodowego o tej samej nazwie utworzonego w 1954 r.

Tajowie tłumnie przybywają na tę górę z dwóch powodów. 

Po pierwsze w celu odwiedzenia dwóch królewskich stup znajdujących się niemal na szczycie, otoczonych zadbanymi ogrodami (wstęp 40 THB dorosły, 10 THB dziecko). Zostały zbudowane z okazji 60 urodzin króla Bhumibola. Jedna dla króla druga dla królowej. 

Po drugie, żeby doświadczyć chłodu, którego w pozostałej części kraju, jak na lekarstwo. Gdy startowaliśmy o poranku z Chiang Mai termometr wskazywał 32 stopnie. Na szczycie było 14. Nam wystarczyła bawełniana lub polarowa bluza, jednak Tajowie byli poubierani w czapki, szaliki i puchowe kurtki J. Po przejściu przez mały bazarek w kierunku obserwatorium astronomicznego i stacji radarowej śmiałam się, że mam wrażenie jakbyśmy byli w Katmandu.

Ze szczytu wytyczono krótki szlak przez las, w którym z konarów drzew zwisały mchy, nieco podobny do Mossy Forest, w którym byliśmy w Malezji.

Następnie zjechaliśmy nieco niżej zobaczyć stupy. Bardzo ładne założenie ogrodowe z tarasami widokowymi, z których widać ogromne połacie gęstego lasu deszczowego. 

Bardzo chcieliśmy wybrać się na spacer do któregoś z wodospadów, jednak nie było to takie proste. Nie ma żadnych, dokładnych map szlaków. Materiały, które były dostępne w informacji parku narodowego były bardzo marnej jakości, bez skali. Znalezienie, więc początku szlaku było loterią. Jadąc w dół wypatrywaliśmy jakichś znaków, parkingów itp.

Zatrzymaliśmy się w małej zatoce parkingowej po prawej stronie krętej drogi. Okazało się, że jest tam wejście na szlak Pha Dok Sieo, prowadzący do dwóch wodospadów i wioski Karenów, uprawiających pomidory, truskawki i kawę. Na szlak można było wejść wyłącznie z przewodnikiem w cenie 200THB. Nam trafiła się przemiła kobieta z plemienia zamieszkującego dolinę, do której prowadził szlak. To była wspaniała wycieczka. Ścieżka prowadziła ostro w dół, wśród egzotycznych drzew, bambusów i sosen (są niebywałą atrakcją, bo rosną tylko na tej górze). Pierwszy wodospad usłyszeliśmy już po kilku minutach marszu. Nie był tak spektakularny, jak się spodziewaliśmy.

Przewodniczka, po chwili potrzebnej na zrobienie zdjęć, poprowadziła nas dalej wzdłuż wartko płynącej rzeki. Schodziliśmy po kamieniach a niekiedy po pomostach i schodach bambusowych. Trzeba było uważać, bo w tej wilgoci wszystko było bardzo śliskie. Druga kaskada była przepiękna. Trasa wiodła cały czas przez gęsty, zielony las tropikalny, wokół głośno śpiewały ptaki. Byliśmy tylko my i natura. Wspaniałe uczucie.

Po ponad godzinnym marszu ujrzeliśmy tarasowe uprawy truskawek i pomidorów, w oddali poletka ryżowe i wioskę. U podnóży drzew pojawiły się krzewy kawy. To pierwsza, odwiedzona przez nas, plantacja.

Zeszliśmy do wioski, gdzie czekały na nas filiżanki z parującą kawą (nasz przewodniczka dała znać, że nadchodzimy).

Wypiliśmy, kupiliśmy kawę i mydełka w kształcie ziaren kawy, zostaliśmy zapakowani na pickupa i odwiezieni do naszego auta.

W sam raz, bo słońce już zaczęło się zniżać. W przydrożnej jadłodajni zjedliśmy pyszny obiad i zmęczeni, lecz zadowoleni wróciliśmy do hotelu.

4 stycznia

Kolejną wycieczką była góra Doi Suthep i świątynia na jej szczycie. Najpierw dojechaliśmy na parking u podnóża pięknych schodów, które wiodły do świątyni. Kupiliśmy bilety i wjechaliśmy na górę kolejką zębatą, zejść postanowiliśmy po 306 schodach z poręczami będącymi ogromnymi wężami Nga.

Wat Phrathat Doi Suthep jest jedną z najświętszych w Tajlandii, bo przechowywane są w niej relikwie Buddy. Jest odwiedzania tłumnie przez pielgrzymów zwłaszcza w okolicach urodzin Buddy czy końca roku. Każdego miesiąca odwiedza ją 120 tys. osób.

Kompleks świątynny jest rozległy i bardzo zadbany, wszędzie kwitną kolorowe kwiaty. Do najważniejszej części wchodzi się już bez butów, po kilku stopniach, przez wąskie wejścia. Oczom okazuje się pełen przepychu i złotych dekoracji dziedziniec z wielką liczbą rozmaitych posągów Buddy, ogromną złotą stupą. 

Po zejściu na dół pojechaliśmy do drugiego punktu programu Ogrodu Botanicznego Królowej Sirikit. Ogród jest tak ogromny, że musieliśmy przemieszczać się autem (wjazd 50THB/osobę plus 30THB za auto). Najfajniejszym był spacer w koronach drzew tzw. Canopy Walk a największym rozczarowaniem ogród orchidei, który był całkiem wyschnięty i nieczynny.

Znów fatalne oznakowanie, więc w gąszczu dróżek w lesie łatwo się pogubić. To jest jakaś azjatycka tradycja, przestaję narzekać na nasze drogowskazy. N koniec dnia zajrzeliśmy jeszcze do wioski producentów parasoli. Niestety było już późno i prawie wszystko zamknięte.

Wróciliśmy więc do hotelu. 

Dziś ostatnia noc w Chiang Mai. Jutro ruszamy w stronę Bangkoku z postojem i noclegiem w Sukhothai.

5 stycznia

W drogę! Najpierw potężne wyzwanie pod tytułem: Jak zapakować się w 6 osób z bagażami do naszej Toyoty. Jak ją rezerwowałam było nas jeszcze czworo, potem skład się powiększył. Opis auta obiecywał 7 miejsc oraz bagażnik na 3 duże walizki i 2 małe. Hmmm na żywo wyglądało to nieco inaczej. Miejsca na nogi było tyle co kot napłakał. Właściwie wygodnie miał tylko kierowca. Ale co tam! Daliśmy radę i po śniadaniu ruszyliśmy.

Anita najlepiej radziła sobie z brakiem miejsca 😀

Droga była nieco nudna, lecz całkiem przyzwoita i nieskomplikowana. Wjechaliśmy do Lamphun na kawę i ciasteczko i pognaliśmy dalej.

Dojechaliśmy na miejsce około 14, zjedliśmy obiad i ruszyliśmy do parku historycznego, który stanowią ruiny starego Sukhothai- dawnej stolicy królestwa o tej samej nazwie. Miasto Sukhothai zamieszkiwało w okresie jego świetności około 80 tys. ludzi. Dzisiejszy park historyczny, wpisany w całości na listę UNESCO, jest bardzo rozległy, zajmuje obszar ok. 70 kilometrów kwadratowych i jest podzielony na cztery części. Mając świadomość tego ogromu zdecydowaliśmy się obejrzeć dziś część centralną a jutro wpaść na chwilę do części północnej.

Wypożyczyliśmy meleksa i ruszyliśmy na teren parku. Przepiękne miejsce, zwłaszcza w promieniach zniżającego się słońca, które wyzłacało kamienne budowle i posągi. Szkoda, że mieliśmy tylko półtorej godziny.

Tego dnia zaplanowaliśmy pożegnalną kolację w przemiłej restauracji nieopodal naszego hotelu. Po uczcie udaliśmy się na spoczynek, mając świadomość długiej drogi, która nas jutro czekała.

Rano podjechaliśmy tylko na chwilę do północnej części parku histerycznego, bo obie z Anitką uparłyśmy się zobaczyć ruiny świątyni Wat Si Chum z ogromnym, siedzącym Buddą o pozłoconej dłoni. Zrobiłyśmy to w tempie ekspresowym.

Na tym właściwie zakończyły się nasze wakacje. Nadeszła pora powrotu z lata do zimy. O 22.15 odlatywał nasz samolot do Moskwy, a z niej po 4 godzinach do Warszawy.

Wylądowaliśmy na Okęciu punktualnie po 9 rano.

Pożegnaliśmy się i obiecaliśmy, że niebawem planujemy jakiś kolejny kierunek 🙂