25-26 grudnia
Start samolotu Aeroflot z Okęcia rozpoczął nasz pierwszy, zimowy wyjazd w tropiki. Przed nami długa, bo 7 godzinna, przesiadka w Moskwie.

Zarezerwowaliśmy kapsuły w hotelu AeroSleep w „naszym” terminalu. Nie ma gorszej rzeczy niż spędzić noc na krześle a potem odbyć 9-ciogodzinny lot. To był doskonały pomysł. Kapsuły były wygodne i czyste. Zasnęłam bardzo szybko. Godzinę przed odlotem pobudka, na śniadanie nie wystarczyło nam czasu. Mieliśmy nadzieję, że w samolocie nas nakarmią 🙂
Koszt takich 6 godzin to 2100 rubli od osoby, czyli około 131 zł. Nieoceniony Revolut zadziałał.
Lot przebiegł spokojnie, do Bangkoku dotarliśmy punktualnie. Samolot nie był nowy, ale w bardzo dobrym stanie, czyściutki a stewardessy przemiłe, posiłki zadowalające.
Na lotnisku wymieniliśmy pieniądze (korzystniejszy kurs oferowały kantory na poziomie kolejki lotniskowej, poziom B). Zjedliśmy kolację i taksówkami pojechaliśmy do naszego hotelu.
Zarezerwowaliśmy wcześniej pokoje w BaanSuanPrannok hotel, który mieści się po lewej stronie rzeki zwanej Bangkok Noi. Bardzo miłe miejsce, czyste i przyjazne. Panie prowadzące hotel są przemiłe i niezwykle uczynne.


Lokalizacja poza utartymi szlakami turystycznymi. Oznacza to nie najpiękniejsze otoczenie … ale za to tylko 1800 m do przystani, skąd prom za 3,50 THB przewoził na przystań bezpośrednio przy Wielkim Pałacu Królewskim.

27 grudnia
Postanowiliśmy podjąć walkę z różnicą czasu i umówiliśmy się na śniadanie na 8:15, żeby jak najwcześniej dotrzeć do zespołu pałacowego. Tym samym wyprzedzić tłumy, które tam podobno przybywają koło 11. Zanim jednak przeprawiliśmy się przez Menam, musieliśmy dojść do przystani. Nasze oczy, uszy i nosy zaatakowała Azja w najintensywniejszym wydaniu. Tłumy ludzi, na chodnikach wszechobecne garkuchnie, w których przygotowane były najróżniejsze dania (na większość strach było nawet patrzeć). Do tego przejście przez bazar ze wszystkim.




Z ulgą wsiedliśmy na promik, który sprawnie przewiózł nas na przystań Tha Chang, a z niej już tylko pięciominutowy spacer i wejście za mur Wielkiego Pałacu. Inny świat. Tu od razu widać, że Bangkok, to miasto królewskie.







Wokół przepiękne budowle, czyste chodniki, kwitnące wszędzie kwiaty. Przepych i finezyjne ozdoby wręcz przytłaczają. Na pierwszy ogień poszła świątynia Szmaragdowego Buddy – najświętsza z ponad 300 świątyń znajdujących się w Bangkoku.
Sam posąg jest dość niepozorny: 75 cm nefrytowa figura jest okryta złotym płaszczem i umieszczona wysoko, bo 11 m nad posadzką świątyni. Trzy razy do roku odbywa się uroczysta ceremonia zmiany szat. W świątyni złoto lśni wszędzie. Niestety wielki tłum przelewający się przez próg sprawił, że zamiast kontemplować wnętrze, miałam ochotę stamtąd uciekać. Poszliśmy zobaczyć przepięknie zdobiony budynek biblioteki Phra Mondop, w której przechowywane są zwoje ze świętymi pismami.









Po obejściu wszystkich budowli sakralnych przeszliśmy bramą na teren pałacu królewskiego. Przy wielkim trawniku pyszni się ogromny budynek w trudnym do zdefiniowania stylu łączącym zarówno elementy architektury włoskiej, francuskiej i tajskiej. Mimo tej mieszkanki Wielki Pałac jest niezwykle elegancki i ma świetne proporcje. Zdecydowanie przyjemnie się na niego patrzy. Tu nie panuje już taka ciżba, jak w części świątynnej. Można spokojnie znaleźć miejsce do siedzenia i popodziwiać otoczenie. Szczególną uwagę zwraca przepiękny, mały pawilon Amporn Phimok, w którym król zakładał szaty ceremonialne i przyjmował insygnia. Podobno jest to najpiękniejsza tego typu budowla w Tajlandii.







Po spacerze wśród zabudowań pałacowych, postanowiliśmy na 2 godziny wrócić do hotelu i odsapnąć, zaczynał się bowiem koszmarny skwar. Zdecydowaliśmy, że po drzemce wybierzemy się do świątyni leżącego Buddy Wat Pho, drugiej co do wagi świątyni Bangkoku a po zwiedzeniu jej udamy się w miłe miejsce na kolację. Na przystań postanowiliśmy dojechać tuktukiem 🙂

Z małymi przygodami dopłynęliśmy na przystań w momencie, gdy niebo zaczęło już różowieć, godzinę przed zamknięciem świątyni. Ku naszej radości było prawie pusto. Można było spokojnie obejść ten gigantyczny (46 m długości i 15 m wysokości) posąg. Wokół głównego budynku wzniesiono 4 duże i 70 małych czedi, wszystkie ozdobione mozaikami z ceramiki. Cały teren świątyni jest rozległy i pięknie urządzony, a zachodzące słońce bardzo ładnie wybarwiało strzeliste stupy. Nie mogliśmy przestać fotografować 🙂















Po wizycie w świątyni, zaufaliśmy tripadvisorowi i udaliśmy się do restauracji Jin Cheng Seng by Inn a Day. Było przepysznie a ceny umiarkowane. Wyszła nam właściwie romantyczna kolacja we czworo. Do hotelu wróciliśmy taksówką. Polecam aplikację GRAB. Sprawnie zamawia się taksówkę, od razu wiadomo, ile wyjdzie za kurs a kierowca jest kierowany przez aplikację. Można płacić gotówką lub kartą, jeśli się ją wpisze w aplikację. My woleliśmy gotówką. Wygląda to tak jak nasze FreeNow (dawne MyTaxi).


28 grudnia
Dziś sobota a to oznacza, że w całym mieście otwierają się targi weekendowe. Eksplorując internet w poszukiwaniu interesujących miejsc w Bangkoku, w których nie grozi zadeptanie przez stada turystów, natknęłam się na opis pływającego, niewielkiego targu Taling Chan. Zdecydowaliśmy się go odwiedzić. Na targ zawiozły nas taksówki (kurs z hotelu wyniósł około 80 THB). Najpierw pospacerowaliśmy wśród straganów, kupiliśmy egzotyczne owoce i poprzyglądaliśmy się oferowanym kwiatom. Przy stoisku z mango, miła starsza i bardzo elegancka pani, mówiąca nieco po angielsku zaopiekowała się nami i pokazała, jak wybrać najsmaczniejsze owoce. Faktycznie były znakomite.





Kolejnym punktem programu była godzinna przejażdżka długoogonową łodzią po kanałach. Przyjemość kosztowała 1200 THB za łódź, czyli w naszym przypadku 200 THB (26 zł) na głowę. Było warto. Podczas rejsu mogliśmy zobaczyć, jak toczy się życie na i przy kanałach i oczywiście zrobić dużo ciekawych zdjęć.


















Po powrocie zjedliśmy przepyszny lunch składający się z grillowanych ryb i owoców morza, pad thaia, owoców i ryżu popite piwkiem Chang, mrożoną kawą i rozmaitymi sokami. Pełni zarówno wrażeń, jak i jedzenia wróciliśmy do hotelu na sjestę :).








Wieczorem czekała nas wyprawa do China Town. Dzielnica chińska w Bangkoku jest bardzo popularna. Przełożyło się to niestety na niebotyczne tłumy i stosunkowo wysokie ceny w restauracjach. Zanim coś zjedliśmy przeciskaliśmy się spory dystans przez ciżbę w wąskich uliczkach. Nie jest to miejsce marzeń, nie jest to nawet miejsce, które tygryski lubią. Szybko stamtąd czmychnęliśmy.










29 grudnia
Rano okazało się, że jedną z naszych koleżanek boli łydka (identycznie, jak po wyjściu z samolotu). Padł strach, że to może być zakrzepica. Zadzwoniliśmy więc do ubezpieczalni (miała PZU Voyager, który podpisał umowę z Mondial), bardzo szybko otrzymała smsa z adresem szpitala, do którego ma się udać na konsultację. Ponieważ był niedaleko naszego celu na dziś – domu Jima Thompsona ruszyliśmy tym samym autobusem. Ruszyliśmy – najpierw poszukiwaliśmy przystanku, bo w miejscu, gdzie był na mapie trwały prace nad przebudową drogi. Łaziliśmy wte i wewte po wąskim chodniku, wśród smrodu spalin, hałasu i pędzących aut. Zaczepiani sklepikarze nie byli w stanie wskazać nam odpowiedniego miejsca. I nagle okazało się, że stoimy na przystanku! Był znak, tyle że widoczny tylko dla nadjeżdżających pojazdów a idąc chodnikiem nie sposób go było dostrzec.


Nadjechał autobus (15 THB) i „pomknęliśmy” do przystani tramwaju wodnego, którym kontynuowaliśmy podróż (za drugie 15 THB od osoby).

Płynąc kanałem absolutnie nie czuje się, że jest się w centrum ogromnej i nowoczesnej metropolii. Mijane domy są w opłakanym stanie. Rudery z zamontowanymi klimatyzatorami.







Wreszcie przystań i spacer do przepięknego domu i muzeum Jima Tompsona, który jest niezwykłą oazą spokoju w sercu tętniącego życiem, wielkiego miasta. Dom ten jest unikatowym połączeniem tradycyjnego, tajskiego budownictwa i zachodnich rozwiązań funkcjonalnych (klatka schodowa wewnątrz budynku, łazienki). Jest bardzo rozległy, bo został zbudowany z sześciu domów, wypełniony antykami i sztuką wschodnią. Niestety w jego wnętrzach nie wolno fotografować. Nie można go też zwiedzać samodzielnie. Wejście do wnętrza możliwe jest wyłącznie z przewodnikiem.










Na terenie kompleksu jest bardzo miła kafeteria serwująca obok napojów przepyszne dania oraz sklep z wyrobami z jedwabiu.


Można tu spędzić przyjemnie nawet kilka godzin. Wróciliśmy tramwajem wodnym do przystani przy Phanfa Bridge i dalej spacerem przez stare miasto wróciliśmy na Tha Chang.







30 grudnia
Dziś ostatni dzień w Bangkoku, prawdę mówiąc jesteśmy już zmęczeni tym miastem. Część z nas, po śniadaniu udała się do świątyni Wat Arun a my przeznaczyliśmy przedpołudnie na pakowanie i relaks.
Po 12 ruszyliśmy na dworzec Hua Lamphong, korzystając ze świeżo oddanej linii metra, zostawiliśmy bagaże w przechowalni (80 THB/dzień za dużą walizkę i 40 za mniejszą).
Odwiedziliśmy świątynię Złotego Buddy (każdy posąg jest w złotym kolorze, ale ten jako jedyny jest z litego złota i waży aż 5,5 tony). Jednogłośnie stwierdziliśmy, że spośród wszystkich posągów, które widzieliśmy błyszczał najpiękniej.







Po przejściu kilkuset metrów w wyjątkowym skwarze zdecydowaliśmy, że jedziemy do parku Lumpini, w jego okolicy zjemy obiad i odsapniemy wśród zieleni.







A wieczorem wracamy na dworzec, bo o 22 startuje nasz nocny pociąg do Chiang Mai.



Fantastyczna relacja, super fotki, z przyjemnością wróciłam do miejsc, w których tez byłam trzy tygodnie przed Wami…pozdrawiam
PolubieniePolubienie
Bardzo dziękuję 🙂
PolubieniePolubienie