26 czerwca 2010
Start o 4 nad ranem. Nasza Auris spakowana, box pełny. CB radio uzbrojone. Zabieramy Ulę z Piaseczna i pędzimy w stronę Częstochowy. Tam mamy się spotkać z drugą, większą Toyotą prowadzoną przez Piotrusia a w niej Aga G, Ania i Bartek.. Okazuje się, że pakowanie naszego jedynego, terenowego rodzynka- Pathfindera trwało do głębokiej nocy Michcio z Agą Z, Olą i Kamą postanowili ruszyć później i tradycyjnie już nas gonić.
Mamy ambitny plan- dotrzeć do Trento a właściwie do Flavon, gdzie przez www.booking.comzarezerwowaliśmy pokoje. Wybraliśmy drogę przez Cieszyn, Brno, Wiedeń i przełęcz Brennero. Czeka nas 1200 km.
Do Wiednia, jak zwykle gładko i sprawnie. Oznakowanie dróg w Austrii jest tak czytelne, że znów nie trafiamy w autostradę. Jedziemy szalenie malowniczą drogą wzdłuż brzegów Dunaju. To już nasza rodzinna tradycja ;).
Malownicza droga nie dość, że kręta i wąska, to tego dnia dodatkowo zatarasowana była dziwnymi traktorami, z których każdy ciągnął przyczepę… kempingową. Chyba jakiś zlot. Zakręty uniemożliwiały wyprzedzanie tych zawalidrogów i przez nasze CB padło parę niewybrednych komentarzy
Nareszcie o 21 dotarliśmy do celu. Nim dokończyliśmy ablucji i degustacji nalewki uroczej właścicielki pensjonatu, wybiła północ i dotarli do nas Michcio z ekipą. Pewnie tych traktorów nie spotkali, skoro poszło im tak sprawnie.

27 czerwca

Przywitał nas pogodny i jak to zazwyczaj w górach rześki poranek. Zjedliśmy śniadanko i ruszyliśmy w kierunku jeziora Garda, bo mieliśmy tego dnia do pokonania 444 km i dużo ciekawych miejsc po drodze. Na starcie wyprawy zdecydowaliśmy unikać płatnych autostrad więc wybór padł na tzw. super strady (ss) i strady prowincionale (sp).





Idea była zacna, niestety nie w przypadku tak wysokich gór i osób ze skłonnością do choroby lokomocyjnej. Nie każdemu było więc dane cieszyć się z oszałamiających widoków. Aga G była pierwszą ofiarą szalejącego błędnika, potem dołączali do niej kolejni, młodociani uczestnicy. Co kilka minut mijaliśmy szalonych motocyklistów, kładących się w zakrętach tak, że mieliśmy ich kaski prawie na masce. Przerażali nas. Zwłaszcza, że ubrani w bawełniane koszulki demonstrowali często gołe plecy (zaszokowana Ula zastanawiała się czy nie słyszeli o środkach bezpieczeństwa takich jak np. żółw chroniący kręgosłup).
W pewnym momencie naszym oczom ukazało się malownicze Lago di Molveno. Zatrzymaliśmy się na pierwszym napotkanym parkingu na małą sesyjkę zdjęciową. Po chwilce oddech ruszyliśmy dalej, by jak najszybciej dotrzeć nad Gardę. Jest to pięknie położone, bardzo długie jezioro (55 km długości i od 4 do 12 km szerokości) z doskonałymi warunkami dla żeglarzy i surferów, bo wieje tu ciągle dość silny wiatr. Do Riva del Garda dotarliśmy w porze obiadu, udaliśmy się najpierw na poszukiwania trattorii. Łatwo poszło i chwilę po zaparkowaniu jedliśmy już pizzę i/lub różne makarony oraz przepyszne lody. Miasteczko jest przeurocze i pięknie położone nad samym brzegiem jeziora, w którego tafli odbijają się okoliczne szczyty. Pospacerowaliśmy po brzegu jeziora, zrobiliśmy grupową fotkę i niechętnie ruszyliśmy w kierunku Toskanii. Czekało nas jeszcze sporo kilometrów (370 km).

Wreszcie Volterra- cel osiągnięty. Nasz pierwszy camping, czyli chrzest bojowy podróżnika. Rozkładanie namiotów nie trwało długo, bo wszyscy wyposażeni byliśmy w decathlonowe 2 seconds. Przy czym Michcio, dwie Agi i Piotruś zasiedlili wersję z dwiema sypialniami, który wymagał przy rozkładaniu nieco więcej zachodu i trzymania się instrukcji. Zapadł zmrok, z czołówkami na głowach dokończyliśmy organizowania obozowiska i po wypiciu powitalnej butelki wina udaliśmy się na zasłużony wypoczynek. Spędzimy na tym kempingu dwie noce.
rozbijamy się po raz pierwszy
28 czerwca
Zwiedzanie fragmentu prześlicznej Toscanii rozpoczynamy od opiewanego w przewodnikach San Gimignano. Droga niedaleka i na pierwszy rzut oka na mapę prosta a mimo to, lekko pobłądziliśmy w mieście o wdzięcznej nazwie POGGIBONSI (zamknięto drogę a kierunkowskaz deviazione zniknął po pierwszym zakręcie). Nazwa miasteczka tak nas ubawiła, że ochrzciliśmy się Pogibonsami
Jadąc objazdem zobaczyliśmy zdumiewające miasteczko usytuowane na wąskiej na grani.
Wiodła do niego droga pełna zakrętasów, jeden z nich, uwieczniony na zdjęciu zyskał nazwę nawrotu Gawinowej. Za trzecim razem pokonała go bez garbienia ;). W miasteczku Colle Val d’Elsa (tak nazywało się to usytuowane na grani), na placu świętego kateringu (Piazza Santa Catarina) zjedliśmy pyszną pizzę. Potem okazało się, że najlepszą…. Posileni ruszyliśmy dalej do San Gimignano. Miasto zwane jest „Manhattanem Średniowiecza” za sprawą czworobocznych wież, które wznoszą się ponad dachami domów. Budowane były przez zamożnych właścicieli domostw w celach obronnych, przy czym ich wysokość świadczyła o bogactwie. Już z daleka widać sterczące nad miastem.

U podnóża wzgórza, na którym zbudowano San Gimignano znaleźliśmy parking z wolnymi miejscami. Te bliższe pełne były samochodów. Niestety niedziela i stada lokalnych turystów.

Miasto jest bardzo zatłoczone. Doszliśmy do wniosku, że jest śliczne, ale żyć się tu nie da. Z murów obronnych można podziwiać widoki na okoliczne winnice. Jest zachwycająco.
Przed zachodem słońca wróciliśmy na nasz kemping i postanowiliśmy zajrzeć do centrum Volterry. Ku naszemu zaskoczeniu miasto było praktycznie puste, w kontraście do odwiedzonego kilka godzin wcześniej San Gimignano. Volterra jest typowa dla tej prowincji. Miasto o niezwykle bogatej historii sięgającej czasów Etrusków, jest ośrodkiem wydobycia soli kamiennej i alabastru. Warto tam zajrzeć, ma wiele uroku a turystów zdecydowanie mniej niż w innych miastach regionu.
zachód słońca z murów Volterry


29 czerwca
Pora na opuszczenie naszego pierwszego kempingu. Składanie obozowiska trwało dłużej niż rozkładanie, bo namioty 2 sekundy się rozkładają, ale składa się je nieco trudniej. Podumaliśmy nad instrukcjami i tymi prawie puzzlami aż się udało. Ruszyliśmy do Montepulciano, uroczego miasteczka ze stromo wznoszącymi się uliczkami, które posłużyło za plan filmowy w „Księżycu w Nowiu” jako Volterra 😉 Ach ci Amerykanie….
Znów, mimo poranka, stada turystów. Główna ulica wiedzie dość stromo w górę do rynku z ratuszem. Miłośnikom wspomnianego wyżej filmu powiem tylko, że nie ma tam fontanny, która była jedynie fragmentem scenografii. Porobiliśmy zdjęcia, zjedliśmy lody i wypiliśmy kawkę i pożegnaliśmy gościnną Toskanię. Ruszamy na południe. Następnym celem jest półwysep Sorrento, czyli Kampania, której stolicą jest Neapol. Do przejechania mieliśmy 440 km. Tym razem nie pogardziliśmy autostradą.
Po długiej i wyczerpującej drodze zobaczyliśmy wreszcie Sorrento, z którego już rzut beretem na kemping w Marina del Cantone. Miejsce to było prawie na końcu świata. Z miejscowości Sant’ Agata Sui Due Golfi wiedzie droga w dół, nad brzeg morza i się tam kończy. Marina del Cantone jest jej „stacją końcową”. Przywitało nas spokojne morze i mali mieszkańcy zarośli- jaszczurki.
30 cze
Wreszcie dzień spędzony na słodkim lenistwie w przepięknej scenerii. Plażowanie i lenistwo. No i niezapomniany beach-bar z muszlami J. Litr wina 4 euro, mała cola 2- wybór był prosty.

1 lipca
Nowy miesiąc, nowe wyzwania. Pojechaliśmy zobaczyć co narozrabiał Wezuwiusz 2000 lat temu. Zwiedziliśmy Herkulanum. Podczas gwałtownej erupcji z 24 czerwca 79 r. starożytne Herkulanum zostało zalane błotem wulkanicznym o grubości około 12m i zniknęło z powierzchni ziemi. Na jego miejscu powstałe nowe miasta Resina i Portici. Dopiero w 1709 r przypadkowo podczas kopania studni dokopano się do sceny teatru miejskiego. Od tego momentu prowadzone są bardzo trudne wykopaliska. Starożytne Herkulanum jest żmudnie wydobywane metodami górniczymi. Większa jego część jest obecnie nieosiągalna z powodu stojących na nim domów współczesnych miast. A szkoda, bo wiele znalezisk jest lepiej zachowanych niż w Pompejach. Niesamowicie jest wędrować uliczkami miasta, po których 2000 lat temu chodzili ówcześni mieszkańcy i które ponad 1700 lat pozostawało ukryte. Czuliśmy się jak w wehikule czasu.
Zanim jednak dotarliśmy na teren wykopalisk pobłąkaliśmy się po koszmarnych przedmieściach Ercolano- slumsy, brud i smród. Z ciężarówki, od młodzieńców wyglądających na gangsterów, kupiliśmy arbuzy i brzoskwinie mniam.
Po zwiedzeniu wykopalisk pojechaliśmy na szczyt sprawcy tej tragedii. Postanowiliśmy zajrzeć do krateru Wezuwiusza, który uważany jest za jeden z pięciu najniebezpieczniejszych na Ziemi startowulkanów. Wspinaliśmy się wąską i krętą drogą. Po drodze mijaliśmy góry śmieci z którymi Kampania a zwłaszcza jej stolica sobie nie radzą. Koszmarne wrażenie. Wreszcie parking i wejście na szczyt wytyczonym, pieszym szlakiem. Zobaczyliśmy wreszcie prawdziwe oblicze jedynego czynnego wulkanu na kontynencie europejskim.


2 lip
Dziś piękne widoki wygrały z historią. Jadąc do Paestum (nasz kolejny kamping- też Nettuno J) obejrzeliśmy przecudne Wybrzeże Amalfi na czele z Positano i Ravello. Positano nas urzekło, ułożone tarasowo na stromym zboczu patrzy na błękitne wody Morza Tyrreńskiego. Z góry widać ciemnoszare, wulkaniczne plaże. Całość niezwykle kolorowa i klimatyczna. Największym wyzwaniem okazało się zaparkowanie pojazdu. Nie wiem, jak jest poza sezonem, ale w sezonie na całym wybrzeżu Amalfi panuje komunikacyjny armagedon. Wypiliśmy kawę i po kieliszeczki lokalnego specjału limoncello (likier z uprawianych tu cytronów). Wszędzie widać ich tarasowe uprawy a przejeżdżając pod nimi widać zwisające gigantyczne owoce.

Kolejnym punktem było Ravello o którym mówi się, że jest słynne z tego że ma najlepszy widok na całe Wybrzeże Amalfi. Jest niewielkie i urocze położone wysoko w górach. Wszędzie rosną oleandry, bugenwille i hortensje obsypane kwiatami. Widoki niestety były ograniczone, bo nad miasteczko nasunęła się chmura. Ale i tak było pięknie.
Amalfi Ravello nadciąga chmura widok widok bez chmur 😉
Obiad postanowiliśmy zjeść w Salerno. Niestety dotarliśmy tam w porze, kiedy Włosi już zjedli obiad, ale jeszcze nie zaczęli kolacji. To była porażka. Na domiar złego, ku przerażeniu pań, po palmach na nadmorskim deptaku biegały szczury wielkości kotów. Pognaliśmy więc na nasz kemping.
3 lipca
Kamping w Paestum okazał się bardzo przyjemny i położony blisko plaży. Cena niestety nie zawierała ciepłej wody pod prysznicami o czym przekonaliśmy się pierwszego wieczoru brrr. Tuż po rozbiciu namiotów Michciu z okrzykiem „furmica catastrofa!” rzucił się do recepcji po pomoc. Wszędzie były tysiące mrówek. Zalecono nam wytyczenie granic obozowiska solą kuchenną. Pomogło.
nasze obozowisko w Paestum
Rankiem Agi z dziewczynkami postanowiły poplażować a pozostali wybrali się do Palinuro zobaczyć morskie groty. Na plaży wynajęliśmy starszego pana z łodzią motorową, który zawiózł nas do każdej z nadających się do wpłynięcia. Podczas jednego z postojów można też było zażyć kąpieli w morzu. Po powrocie z tego dwugodzinnego rejsu zjedliśmy pyszną rybkę. Wyprawa była najlepiej wydanymi 10 euro od głowy.


ruszamy
W drodze powrotnej zajrzeliśmy do Posejdonii wybudowanej przez Greków 7 wieków przed narodzinami Chrystusa. Wspaniale zachowane trzy świątynie w porządku doryckim zrobiły na nas ogromne wrażenie. Jest to jeden z najważniejszych parków archeologicznych na świecie.

4 lipca
Dziś dzień wyborów prezydenckich w Polsce. Wyjeżdżając zadbaliśmy o zaświadczenia uprawniające nas do wzięcia udziały w wyborach poza miejscem zamieszkania. Najbliższa nam komisja wyborcza znajdowała się w polskim konsulacie w Neapolu. Zatem my i Ula wybraliśmy się do Neapolu do okręgu wyborczego, by skorzystać z prawa wyborczego i zagłosować. Pozostali pojechali do Basilicaty.
Okazało się, że znalezienie lokalu wyborczego nie było proste (114 i 141 to jednak nie ten sam numer 😉 ). Za to, jak już trafiliśmy, stojący przed wejściem, ubrani na galowo Karabinieri przywitali nas polskim „dzień dobry”. Spełniliśmy obywatelski obowiązek i pojechaliśmy na spotkanie drugiej części naszej wyprawy.
Neapol
Umówiliśmy się w Melfi, średniowiecznym miastem z górującym nad nim posępnym zamczyskiem Normanów. W drodze do niego grupa niegłosująca wpadła na… chrzciny. Ubawili się setnie J.W Melfi uliczki budowano przed wynalezieniem maszyny parowej, nie dziwne więc, że nie są one dostosowane dla większych aut. Toyota Piotrusia zaprotestowała i malowniczo zawisła na jednym ze skrzyżowań, Pathfinder nawet tam nie próbował wjeżdżaćJ. Pospacerowaliśmy w palącym upale, zajrzeliśmy do twierdzy i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Następnym miejscem postoju było Lido di Metaponto nad morzem Jońskim. Miejscowość ta ma ponad 2700 lat i jako starożytny Metapont był miejscem, gdzie znajdowała się szkoła Pitagorejczyków i gdzie Hipassus odkrył niewymierność. Dla nas ważniejsza od historii była plaża.

Kemping był bardzo przyjemny zlokalizowany przy samej plaży. Dostaliśmy zgrabną miejscówkę tuż koło toalet (rano okazało się to przekleństwem dla tych o lekkim śnie i braku sympatii do zrywania się o 7). Na terenie kempingu był sympatyczny sklepik z wybornym winem w kanistrze: ) i podstawowymi do życia artykułami. Wieczorem okazało się, że restauracja też jest niczego sobie a animatorzy niezmiernie pociągający.



Dzieci spróbowały rozmaitych owoców morza i przeżyły 😀


5 lipca
Znów panie postanowiły z dzieciakami zostać na plaży z my wyprawiliśmy się do Matery. Jadąc przez bezdroża Basilikaty mijaliśmy zagubione na wzgórzach miasteczka. W pełnym słońcu oślepiały bielą i jasnym beżem. Ich puste, wymarłe uliczki przypominały o sjeście.
Wreszcie naszym oczom ukazało się niesamowite miasto zbudowane z tufu wulkanicznego i wydrążonych jaskiń.

Początki osadnictwa w Materze są datowane na epokę kamienia łupanego i od tamtej pory miasto jest cały czas zamieszkane. Uważane jest za jedno z najstarszych na świecie. Z czasem jaskinie zyskały murowane fasady i rosnąc jedne nad drugimi stworzyły, widoczny do dziś, układ tarasowy. Pomiędzy poziomami są schody a ulic praktycznie nie ma. Niestety w tych prymitywnych domostwach, prawie bez okien, prądu i bieżącej wody ludzie mieszkali w skrajnym ubóstwie aż do lat 60-tych XX wieku. Groza tych warunków opisana jest w książce Levi Carlo „Chrystus zatrzymał się w Eboli” a miasto nazwane zostało największą hańbą Włoch. W 1993 roku zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO a w 2019 roku będzie Europejską Stolicą Kultury. Z ciekawostek Matera zagrała Jerozolimę, tu bowiem kręcone były sceny „Pasji” Mela Gibsona. Znajduje się tu również ośrodek Włoskiej Agencji Kosmicznej.
6 lipca
Ruszamy nad Adriatyk. Następny przystanek Vieste. Po drodze przystanek w mieście trulli Alberobello. Zadziwiająca to osada. Tylko w rejonie Alberobello można spotkać te dziwne, stożkowate budowle. Ich pochodzenie jest do dziś nieznane. Cała starówka Alberobello zabudowana jest domami typu trullo i wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Pochodziliśmy po mieście, popróbowaliśmy lokalnych specjałów, którymi są wspaniałe sery, wina (tu powstaje najbardziej znane Primitivo) oraz wszelkiego gatunku likierów.
Na koniec zjedliśmy obiad i ruszyliśmy w stronę tego oderwanego od Bałkanów fragmentu lądu. Bo takie jest geologiczne pochodzenie Półwyspu Gargano. Zatrzymaliśmy się na kempingu w miejscowości Vieste, nad samym Adriatykiem,
7 lipca



Kemping wielki i pusty. Plaża niewielka i pełna. Obraliśmy strategię plażowania w czasie sjesty- wtedy było pusto i komfortowo a w pozostałym czasie gotowaliśmy i odpoczywaliśmy wśród drzewek oliwnych i oleandrów. Było bardzo gorąco, gdyby nie bryza znad morza ugotowalibyśmy się żywcem. Na szczęście od palącego słońca chroniło nas zadaszenie- wynalazek Michcia. Wraz z suszącymi się ręcznikami nasze obozowisko kojarzyło się z koczowiskiem uchodźców 😀
8 lipca
Po całym dniu lenistwa wybraliśmy się na lody do miejscowości Peschi. Miasteczko urocze, atmosfera jak na odpuście w Cielętnikach 😉
9 lipca
Opuszczamy Vieste i tu niespodzianka- zapłaciliśmy tylko 101 euro za trzy noce. Nie wiem czy się pomylili, czy my źle szacowaliśmy koszty. Na wszelki wypadek szybko zniknęliśmy.



Droga wzdłuż Adriatyku bardzo dobra lecz długa. Im dalej na północ tym więcej turystów. Znajdujemy kemping przed Ravenną- wysokiej klasy, lecz mocno zapełniony. Plaża już nie tak fajna… nie wiem co turyści widza w tej Rivierze Adriatyckiej.





Nasze obozowisko wzbudziło wielkie zainteresowanie sąsiadów. Myślę, że to zazdrość dotycząca naszego wspaniałego zadaszenia, które jeszcze się powiększyło i zyskało „szczelinę wentylacyjną”. A tak szczerze byliśmy jedynym placem z namiotami. Tu wszyscy mieszkali w wypasionych kamperach lub ogromnych przyczepach kempingowych. Ocena najwyższa należała się tylko sanitariatom.
10 lipca
Wielkie rozczarowanie! Pojechaliśmy do najstarszej republiki Europy- San Marino. Miało być elegancko i dostatnio a był bazar mówiący po rosyjsku.


Na osłodę, w drodze powrotnej odwiedziliśmy Loreto. Wspaniałe miejsce i widzieliśmy ślub, ja czułam się jak w Częstochowie. Zarówno nastrój bazyliki, jak i wystrój bardzo mi przypominał Jasną Górę. W końcu to też ważny ośrodek kultu maryjnego. Niestety tłumy wszędzie.
11 lipca
Wreszcie Wenecja. Z jednej strony nie mogłam się już jej doczekać a z drugiej wizyta w Wenecji zwiastowała koniec naszych wakacji. Czyli jak zwykle rejs taksówką wodną był słodko-gorzki. Tym razem nie uciekamy stąd o zmierzchu a śpimy na miejscu w małym pensjonacie. To chyba jedne z nielicznych miejsc w którym tłumy ludzi mi nie przeszkadzają. Wenecja mnie zachwyca bez względu na porę roku w jakim tu zawitam. Co ciekawe grupa co do atrakcyjności tego wyjątkowego miasta nie jest zgodna. Ja będę tu jednak co jakiś czas wracać.



12 lipca
Dobre to co dobrze się kończy. Wracamy do domu. Czeka nas 1490 km. Pod Wiedniem znów kołomyja i pojechaliśmy różnymi drogami, na szczęście znaleźliśmy się dzięki wspaniałym CB
Udało nam się machnąć tę drogę na jeden raz, ale nie polecam. Końcówkę pokonaliśmy już na rzęsach. Na szczęście w każdym aucie było 2 kierowców.